SZKOŁA BLISKOŚCI
MAGDALENA TYRAŁA
Lęk przed bliskością
Czy możemy wyobrazić sobie dobry związek bez bliskości i to zarówno tej najbardziej dosłownej fizycznej, jak i emocjonalnej, polegającej na zaufaniu i akceptacji?
To trudne. Bliskość kojarzy się z samą istotą związku, z intymnością, ze wspólnym przebywaniem w bezpiecznej przestrzeni ogrzanej wzajemnym uczuciem.
A jednak bliskość, prawdziwy towar premium w relacji, nie jest łatwo osiągalna. Wszystkie korzyści, jakie daje bliskość, mają swoją przeciwwagę: otwartość, to także podatność na zranienie. Zaufanie to podjęcie ryzyka, podobnie jak oczekiwanie akceptacji, gdyż akceptacja zawsze poprzedzona jest (czy nam się to podoba czy nie) oceną. Aby osiągnąć bliskość, trzeba zdjąć zbroję chroniącą przed światem (i innymi ludźmi) i podjąć ryzyko. A jest to prawdziwe ryzyko – może się nie udać. Ale i stawka jest wysoka – bliskość jest prawdziwą nagrodą.
Kto się boi bliskości?
Nietrudno zauważyć, że niektórzy zachowują się tak, jakby tego ryzyka w ogóle nie dostrzegali. Z łatwością wchodzą w związek, noszą otwartą przyłbicę, bez wysiłku gotowi nie tylko pokazać siebie, poddać się ocenie, ale i obdarzyć zaufaniem. Inni kryją się w swoich skorupach i trzymają na dystans, postrzegając bliskość jako zagrożenie, jak odkrycie miękkiego brzuszka przed drapieżnymi szponami nieuchronnego rozczarowania. Skąd takie różnice?
John Bowlby, twórca teorii przywiązania, widział ich źródło w dzieciństwie, w najwcześniejszych nawiązywanych wówczas relacjach (głównie z matką), które rzutują na to, jaki nasze związki będą się kształtować w przyszłości. Bartholomew i Horowitz uważają, że możemy przyjąć jeden z czterech możliwych stylów przywiązania.
Bezpieczny styl przywiązania oznacza łatwość nawiązywania bliskości, zaufanie do siebie i do innych, a także znaczną dozę wyrozumiałości. Ludziom reprezentującym ten styl łatwo jest tworzyć stabilne związki, oparte na pozytywnych emocjach i wspieraniu się. „Jestem w porządku – myślą – i mój partner też”.
Styl lękowy to z jednej strony pragnienie bliskich związków, z drugiej ogromne trudności z ich nawiązaniem ze względu na deficyt zaufania i lęk przed zranieniem. Takie osoby nie są najlepszego zdania o sobie („Któż mógłby mnie pokochać?”), ani o partnerze („Jak mogę mu zaufać?”). Niska samoocena w połączeniu z brakiem zaufania wprowadza nieustanny niepokój o przyszłość związku.
Styl zaabsorbowany – pragnienie bliskości łączy się tu z niską samooceną. „Jak ktoś mógłby mnie pokochać, skoro wszyscy są lepsi ode mnie?”. W związku taka osoba może wymagać nieustannego zainteresowania, które byłoby potwierdzeniem, że jednak partnerowi naprawdę zależy. A jednak upragnionej pewności nie osiąga nigdy, czego nie potrafi zaakceptować.
Styl lekceważąco-unikający reprezentują osoby, które są całkiem dobrego zdania o sobie, za to nienajlepszego o innych. Niechętnie wchodzą w związki i cenią sobie niezależność.
Nietrudno zauważyć, że najlepiej mają się związki ludzi, którzy dobrze oceniają zarówno siebie, jak i innych. Natomiast niska samoocena naraża na nieustanne cierpienie, niemożliwość zaspokojenia poczucia bliskości i skutecznie podminowuje związki, które udało się nawiązać.
John Bowlby uważał, że raz ukształtowany wzorzec przywiązania będzie nam towarzyszył do grobowej deski. Dziś wiemy, że to nieprawda. Właśnie dlatego spośród różnych klasyfikacji stylów przywiązania wybrałam tę, która pokazuje, jak wielki wpływ na nasze związki ma wizerunek siebie i wizerunek innych.
Na to z pewnością mamy wpływ. Nad własną samooceną da się pracować. Da się pracować nad tym, jak oceniamy innych. Warto to zrobić dla siebie i warto to zrobić dla swojego związku. Aby stworzyć przestrzeń bliskości, w której nie ma miejsca dla słów „na pewno mnie zdradzi”, „nic z tego nie będzie” i „boję się zaufać”. Aby móc powiedzieć „mam zaufanie do siebie i potrafię dobrze wybrać”.